Pewnego dnia wybrałem się do dziadków - okazało się że dziadek jest sam w domu. Pomyślałem że może będzie miał ochotę mi coś opowiedzieć o czasach młodzieńczych. Dziadek nie zawsze miał ochotę by o tym rozmawiać. Ale wtedy był mój szczęśliwy dzień.
Początek nagrania, reszta w formie tekstu poniżej
Stoję, oni przeszli już pół drogi. Poznałem,
że jeden to Niemiec, a drugi cywil. No i stoję, a oni podchodzą bliżej lasu. Zszedłem
z drogi w lasek i ukryłem się. I czekam. A oni idą. Dopiero wtedy, kiedy byli ze
dwadzieścia metrów ode mnie, krzyknąłem:
- HALT! HALT, Deutsche!
A później po polsku powiedziałem:
- Stój, bo strzelam!
Na to odezwał się ten cywil:
- Panie wojskowy, niech pan nie strzela
– mówi. – Bo ja prowadzę Niemca do lasu, do was. Niech pan nie strzela.
A ja na to:
- A Niemiec broń ma?
- Miał, ale ja mu zabrałem.
- A jak pan mu zabrał broń? To przecież
oficer niemiecki. Jak pan mu zabrał broń?
- Wyszedłem na pole patrzeć, czy zboże
jest już dobre do koszenia, a on mnie zauważył i mówi: „Kom ja, kom ja”, żeby
przyjść do niego. I kazał mi się położyć przy nogach. Takem się położył, że
wszystko widziałem, co on robi. Jakaś część mu upadła od lornetki. Lornetkę
rozkręcił, bo coś mu nie odpowiadała, i jakaś część mu upadła na ziemię. Jak on
się schylił, tak ja raz go za głowę i do siebie przycisnąłem. Jedną ręką
trzymałem go przy sobie, a drugą za pistolet. Zabrałem pistolet i mówię: Teraz to
ty jesteś mój, a nie ja twój.
I wziął go przyprowadził do mnie do
lasu. Jak go przyprowadził, to ja tego Niemca postawiłem przy takim drzewie
trochę grubszym, przy chojaku, i kazałem mu się przekręcić twarzą do drzewa, a
ręce miał trzymać w górze. I powiedziałem:
- I stój, bo będę strzelał, jak się
będziesz kręcił.
Tak stojał, ani się ruszył, to go
trzymałem ze dwie godziny przy tym drzewie, bo zmiana moja miała przyjść. Ale
nie przyszli. I na obiad, to już było po pierwszej, ta zmiana dopiero przyszła.
A ten rozprowadzający wartę zaczął tak trochę podskakiwać, więc ja mówię:
- Niech pan nie podskakuje, bo pan nie
jest sam.
- Co, co, co?!
A ja mówię:
- Niech pan nie podskakuje, bo nie jest
pan sam.
Bo ich było trzech, dwóch wartowników i
jeden rozprowadzający. I ten rozprowadzający mówi do jednego z żołnierzy:
- Idź, zmień go!
Pytam:
- Czemu pan taki ostry jest?
- Co, co, co?!
- Niech pan nie podskakuje, bo ja mam
Niemca. Niech mi pan nie podskakuje.
A on mówi:
- A gdzie go masz?
- A stoi w lesie.
- Idź go przyprowadź.
Więc ja podszedłem do tego Niemca i
mówię:
- Kom Deutsche, hande hoch! Ręce do
góry!
Przyprowadziłem go i mówię:
- Proszę, bierz go pan.
- Nie, nie… Ja go nie chcę. Weź ty go. Idź
ty jedną koleją, a on niech idzie drugą koleją na drodze.
I szliśmy z przodu, a rozprowadzający i
jeden żołnierz z tyłu. Dochodzimy do Huty (Garwolińskiej), skręcam do furtki,
otwieram, a on mówi:
- Nie wchodź ty, tobie nie wolno, nie
wolno!
Mówię:
- Co mi nie wolno? Tak samo jestem
żołnierz jak i pan!
A on mówi:
- Nie wchodź tam, ja go wezmę, ty idź na
obiad.
Zrobiłem, jak powiedział, poszedłem na
obiad. Poszedłem na kuchnię. Drzwi już pozamykane, ale od sali były otwarte, więc
wszedłem. Nie było nikogo, czyściutko, posprzątane, więc wróciłem z powrotem,
ale mocniej trzasnąłem drzwiami i wyszedł do mnie Roman Soszka z Unina. Mówię:
- Co tak pozamykane? Już po obiedzie?
- Ja ci zrobię obiad.
Ukroił kromkę chleba, dał smalcu całą
miskę i herbatę, ale mówi:
- Ja ci zrobię lepszy obiad, na razie
odpędź pierwszy głód.
Przyniósł mięsa w misce blaszanej,
nasmażył tego mięsa i mówi:
- Masz, weź, kolegom dasz, może też są
głodni.
Zawołałem Zaleszczaków, Zygmunta i Tadka,
i Stefana Sianiawego i Antka Goździoka. Siedliśmy
na boku, pojedliśmy. Mówię, że się prześpię trochę. Postawiłem karabin do
karabinów kolegów, stały ustawione w kozły. I usnąłem. A po chwili słyszę:
- Pobudka, pobudka, pobudka! Zbiórka w
dwuszeregu!
A to był Makulec z Niecieplina, ten
młynarza, Władek Makulczok.
Stanąłem w drugim rzędzie, stoję, podchodzi
do mnie ten Makulec, klepnął mnie w ramię i mówi:
- Chodź ze mną.
Wyprowadził mnie przed rząd i mówi:
- Poczekaj tu, ja znajdę drugiego i we
dwóch pójdziecie do wsi i zbadacie, czy są Niemcy. Czy ich jest dużo, czy mało.
Przysłał mi Klimka Siemianioka z
Puznowa, Mikulski on się nazywał.
- Idźcie we dwóch, popytajcie
mieszkańców.
Doszliśmy pół drogi do wsi od Ewelina do
Rębkowa, idziemy, a tu za stodołą w Rębkowie leci Niemiec.
- Nie strzelajmy, żeby żadnego cywila
nie postrzelić. Leci na Borki, a tam obstawione, to go złapią.
Doszliśmy z pięćdziesiąt metrów,
patrzymy, leci drugi, tam gdzie teraz jest szkoła.
Uszliśmy dalej, leci trzeci.
- Nie strzelajmy, niech lecą.
Klimek spojrzał na mnie, odwrócił się na
pięcie i uciekł do kompanii pod Ewelin. Krzyknąłem:
- Klimek, wróć, nie uciekaj! Sam mam
iść?
Nie posłuchał. Jak on uciekł, ja
poszedłem sam. Dochodzę do wsi, do Rębkowa, po cichutku. Stanąłem w życie, żeby
nie natknąć się na Niemców. Popatrzyłem trochę – cichutko, nie ma nikogo.
Wchodzę między stodołami na podwórko do Karczmarczyka Franka, a w oknie ludzi
tyle, w mieszkaniu. Wychodzi do mnie Karczmarczyk.
- Dzień dobry, panie wojskowy!
- Niech pan nie krzyczy. Niech pan mi
powie, czy są tu gdzieś Niemcy.
- Byli, ale gdzieś uciekli, nie ma ich.
Ale tam za tą olszynką, gdzie stodoły, zawsze dużo Niemców się kręciło.
Dolecieli do mnie Zygmunt i Tadek.
Zygmunt był kapralem. Mówi do mnie:
- Kazik, prędzej, prędzej, idziemy.
No to jak prędzej, to poszliśmy. Ja
pierwszy przez szosę i przez tę łączkę, i pod górkę. A spod stodoły wyleciał
Niemiec i rzucił w nas granatem. Upadliśmy, a granat upadł mi koło ucha. Krew
mi poszła z ucha; do dziś nie słyszę na to ucho. Krew mi tylko poszła, Tadek
dał mi chusteczkę. A ja pobiegłem za tym Niemcem. On doleciał do takiego kopca,
tam bunkier mieli. Krzyknąłem:
- Stój, bo strzelam!
Doleciał, stanął przy ścianie, ręce
wziął za głowę i stoi. Doleciałem do okna i pytam się go:
- Sam jesteś?
- Nie – odpowiedział po polsku.
- A ilu was jest?
- Ośmiu.
- Gdzie?
- W środku.
Pokazał mi ręką, jak wejść do tunelu. Po
cichutku wszedłem. Oni w karty grali. Wpadłem do środka i krzyczę:
- HALT! HALT! Hande hoch!
Wstali wszyscy, nie mieli broni przy
sobie. Podnieśli ręce i stoją. I mówię:
- Wychodzić!
Wyszli, ustawili się w rządku i wtedy
Makulec przyszedł z ludźmi. Podchodzę i melduję do Makulca:
- W bunkrze było siedmiu i ósmy, co rzucał
we mnie granatem.
- Bardzo ładnie, Kazik!
Zaczekaliśmy jeszcze, gdyż inni
żołnierze polecieli na Górki za Niemcami.
- Zaczekamy – powiedział Makulec.
Za chwilę przyprowadzili siedmiu, a po
chwili jeszcze jednego. Poczekaliśmy do wieczora, wieczorem ruszyliśmy do Huty.
Gdy doszliśmy, Makulec powiedział:
- Co kto ma, niech zje, wyśpi się, a nad
ranem pójdziemy na Warszawę.
Poszliśmy spać. Rano doszliśmy do
Łucznicy. Z Łucznicy wyprowadzili mnie do torów na wartę. Postałem godzinę i
nadeszła zmiana warty. Ale już ta warta nie będzie czynna. W tym dniu w
Łucznicy w szkole była msza, msza się skończyła i przyszedł meldunek.
- Na Warszawę nie pójdziemy, gdyż w
Warszawie już Niemcy nie urzędują, tylko ruscy.
I taka moja historia…
Wspomnienia
Kazimierza Kot ps. „Dzięcioł” z 8 maja 2010 r.
opracowała: Monika Gajewska
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz